Zapraszamy do lektury relacji Beaty Nienadowskiej z bardzo trudnego, wymagającego solidnego przygotowania wytrzymałościowego ale również niezwykłej determinacji i siły psychicznej wyzwania, jakim było pokonanie 100 mil czyli 161km podczas Ultramaratonu „GWiNT Ultra Cross”. Gratulujemy, podziwiamy i trzymamy mocno kciuki, ponieważ przed Beatą wyzwania na myśl o których w głowie wiruje a zakwasy i pęcherze na stopach robią się same… Powodzenia Beatko, jesteś niesamowita …

Tak naprawdę na GWiNTa namówił mnie Wojciech. Ja wymyśliłam coś ciekawszego, ale skoro do tego „ciekawszego” trzeba się przygotować to czemu nie robić tego startami w zawodach.
Dotarliśmy do Wolsztyna koło południa, zjedliśmy pizzę i czekaliśmy na start. Zrobiło się gorąco i znowu trzeba było zweryfikować zawartość „przepaków” i podjąć decyzję jaki strój ubrać. Długie czy krótkie? Ruszyło biuro zawodów, miejsce startu zaczęło wypełniać się tymi najbardziej „zakręconymi” biegaczami i adrenalina poszła w górę. 12.05.2017 r. o godz. 18.00 wystartowaliśmy z Wolsztyna na trasę liczącą 100 mil (ponad 160 km), której nigdy wcześniej „nie czuliśmy pod stopami” i nie wiedzieliśmy jakie spotkają nas niespodzianki. A te zaczęły się po około 3 kilometrach. Las wypełniony sypkim piaskiem, gdzie nogi grzęzły i uciekały do tyłu. Miałam wrażenie, że biegam po plaży, ale brakowało tam niestety morskiej bryzy. I na dodatek nie było płasko, bo trasa obfitowała w całkiem niezłe wzniesienia. Taki krajobraz ciągnął się przez pierwsze 30 km i nic dziwnego, że po pierwszej pięćdziesiątce mieliśmy już oboje dosyć. Wojciechowi zaczęły siadać kolana i musiał zwolnić, ale ja nadal miałam „pudło” w głowie i ustaliliśmy, że jeżeli czwarta kobieta zacznie nas wyprzedzać to polecę za nią. No i tak się niestety stało. Około 55 km dogoniły nas moje dwie rywalki i musiałam „z ciężkim sercem” zostawić mojego kochanego męża „wilkom na pożarcie” (zostawiłam mu jednak odstraszacz na dzikią zwierzynę). Trochę też sama obawiałam się takiej decyzji, bo osłabnięcie wiązało się z samotnym biegiem po nocy w obcym lesie. No ale kto nie ryzykuje ten nie wygrywa. No i reprezentowałam EL – aktywnych, więc trzeba było się postarać. Czułam się dobrze, więc usiadłam im na ogonie i tak poleciałam jeszcze kilka kilometrów. Gdy zatrzymałyśmy się na punkcie odżywczym one zostały, a ja od razu ruszyłam z napotkaną grupką facetów, jak się okazało triathlonistów. Dobiegłam z nimi na kolejny punkt i zamieniłam ich na kolejnych (szybszych) biegaczy, z którymi przetruchtałam do rana. No a rankiem podziękowałam za towarzystwo i pomknęłam już całkiem sama spotykając co jakiś czas „stomilowych wariatów”. Niestety nad ranem dostałam też sms od Wojciecha, że schodzi z trasy. Zmartwiło mnie to, ale jego kolana są ważniejsze, bo przed nami ważniejsze przedsięwzięcia. Takiego dystansu nie potrafię jeszcze przebiec całego, ale myślę, że to tylko kwestia wybiegania. Biegłam tak do 80 km, potem do 130 km był marszobieg, a potem to już tylko pilnowanie szybkiego tempa marszu. No i na koniec 3 km czegoś co ja odczuwałam jak bieg a Ci z boku widzieli jedynie „kuśtykającą” biegaczkę. Cały czas myślałam tylko o tym by nie dać się wyprzedzić przez czwartą kobietę, a na trasie nie było żadnych informacji o dzielących nas różnicach czasowych. Tak więc uciekałam i uciekałam. Nie zatrzymywałam się na dłużej na picie, jedzenie czy „odsapnięcie” na punktach kontrolnych. Kilka łyków herbaty, parę rodzynek i w drogę. Najwięcej czasu tj. 15 minut zmarnowałam na drugim przepaku, który był po 105 km. Oprócz ciągłego piachu, który wślizgiwał się w buty i skarpetki, po drodze były jeszcze dwa bagna, w tym jedno torfowe. Tak więc podjęłam decyzję, że zmienię na tym przepaku adidasy na lżejsze. W 15 minut zjadłam rosół podany przez wolontariuszy, zmieniłam bluzkę, umyłam nogi (były całe w torfie, ale o dziwo do tego momentu nie miałam na nogach żadnego bąbla), zmieniłam skarpetki, buty i przepakowałam swoje napoje. No i potruchtałam dalej. Dopingowana smsami przez córkę i telefonicznie przez Wojciecha podjęłam walkę nie tylko z rywalkami ale przede wszystkim ze sobą. Walkę by zmuszać się do biegu, który biegiem już tak naprawdę nie był, ale i tak przesuwał mnie dalej i dalej, a coraz bliżej mety. Po 130 km poczułam takie odciski pod stopami, że nawet nie chciałam ich oglądać, każde naciśnięcie stopy bolało, więc zaczęłam przekrzywiać stopy. Cóż zrobić – przyszedł czas na marsz. I wydałoby sie, że to już koniec wysiłku, bo co ciężkiego może być w „spacerowaniu”. No w zasadzie nic oprócz tego by zmusić „mózg” do szybszego poruszania nogami. Skorzystałam z tego, iż organizator wypuścił tych mniej zwariowanych, robiących jedynie 110 km po 9 godzinach od naszego startu i podczepiałam się pod grupki tych marszobiegających już biegaczy. Na końcowym etapie ok. 20 km przed metą zaczęli mnie masowo wyprzedzać Ci biegnący jedynie na 55 km i to zdopingowało mnie jeszcze bardziej (oni maszerowali szybciej), pozwoliło utrzymać tempo. No i na koniec upragniony widok mety. Jak ja to przetrwałam? Jak dałam radę? Gdzie jest ta moja granica kilometrów? Jak teraz pomyślę, to wydaje się to momentem, a przecież trwało 24 godziny, 33 minuty i 24 sekundy. Najdłuższy bieg mojego życia. Jak do tej pory ….. A na mecie Wojciech, uśmiechnięty, szczęśliwy i dumny, jak by nie było ze swojej zawodniczki, która i tak jak sam twierdzi, go nie słucha. Życie w biegu jest jednak proste i piękne.

A teraz już tylko, w ramach przygotowań do tego „ciekawszego”, za trzy tygodnie Rzeźnik w Bieszczadach (jak się uda to wersja hard core) i na koniec czerwca Sudecka Setka. A potem pod koniec lipca najważniejszy start w tym sezonie – Bieg 7 Szczytów czyli 240 km z limitem czasowym 52 godziny. MUSI SIĘ UDAĆ !!!! Trzymajcie kciuki. I jakby ktoś nie miał jeszcze planów wakacyjnych to zapraszam gorąco 20 – 22 lipca Lądek Zdrój – Bardo – Radków – Kudowa Zdrój – Duszniki Zdrój – Lądek Zdrój. Każde psychiczne wsparcie na trasie się przyda, a podana zimna woda (a czasami i łyk piwa) na wagę złota.