BUT 130 – Beskid Ultra Trail na dystansie 132 km był moim ostatnim w tym sezonie biegiem ultra. W zasadzie miało to być zakończenie sezonu zrobione ze znajomymi biegaczami na luzie, na limitach, bez spinki. A było ciężko, ciemno, zimno i z przygodami. Trasa biegu to pętla wiodąca ze Szczyrku przez Klimczok (1117 m n.p.m.), Bystrą, Kołowrót, Szyndzielnię, Cyberniok, Błatnią, Brenną, następnie Równicę, Ustroń, Czantorię, Stożek Mały, Wisłę, Smrekowiec, Salmopol, Baranią Górę (1220 m n.p.m.), Węgierską Górkę, Magurkę Radziechowską, Ostre i Skrzyczne (1257 m n.p.m.) do Szczyrku.

Suma przewyższeń 7070 m na tak krótkim odcinku sprawia, iż praktycznie bieg składa się z niekończących się podbiegów i zbiegów. Wypłaszczeń jest tak mało, że prawie się ich nie zauważa. I jak mówią sami organizatorzy „morderczy wysiłek i niemierzalne szczęście po jego ukończeniu”. Na trasę w dniu 30 września o godz. 04.00 wybiega nas 77, ale już po pierwszych 40 km znaczna część rezygnuje i skręca na lżejszą 90 kilometrową trasę. Kolejni wykruszają się po drodze, na której wyznaczono punkty z krótkimi limitami czasowymi i naprawdę trzeba się sprężać by się na nich wyrobić. W nocy przymrozek, a w dzień prażące słońce i do tego krążąca wieść o widzianym przed Skrzycznem niedźwiedziu. To wszystko sprawia, iż w tym roku kończą go jedynie 44 osoby, w tym także ja po 27 godzinach i 17 minutach. Przez większość trasy nie spinam się, nie myślę o podium, nie mam go w swoich założeniach, już się nawygrywałam w tym roku, podziwiam widoki nocą i przy wschodzącym słońcu biegnę „dla przyjemności i rozpoznania trasy”. Na punktach dostaję informację, że jestem piąta w klasyfikacji kobiet, w ogóle mnie to nie rusza, a poza tym tak naprawdę takie biegi rozgrywają się dopiero po setce. Biegnę ze znajomymi, których poznałam na biegu w Sudetach, nie spieszy nam się. Jednak powoli znajomi zaczynają się wykruszać i w rezultacie po 80 km zostaję sama, a przede mną noc i niedźwiedź. Przyspieszam, a raczej trzymam to samo tempo, a reszta zwalnia, staram się dla bezpieczeństwa trzymać innych biegaczy i tak dobiegam do kobiety która jest trzecia. Na podejściu przed Magurką zatrzymuje nas na kilkadziesiąt minut nie kto inny tylko ten „wywołany z lasu” niedźwiedź. Nie widzimy go, ale doskonale słyszymy. Buszuje w krzakach na wyznaczonej dla nas trasie, a przy próbach podejścia bliżej głośniej ryczy i zbliża się do nas. Zbiegamy jakieś 300 m w dół gwiżdżąc w gwizdki (już wiem dlaczego są obowiązkowym wyposażeniem) i stukając w kijki. To oczywiste, że musiał wyleźć akurat na mnie, nie mógł poczekać. Naradzamy się co robić, dołącza do nas kolejny biegacz, dzwonimy do organizatora, który mówi nam że dalszy bieg rozgrywamy na własne ryzyko. Chwilę myślimy i decydujemy się jednak kontynuować bieg, ruszamy zwartą grupą w górę i w tym momencie rozbrzmiewają strażackie syreny w wiosce położonej niżej. „Misio” cichnie, a my na bezdechu przemykamy przez „zagrożony teren”. Ustalamy jednak, iż do ostatniego punktu biegniemy razem w czwórkę, a potem to ile kto ma pary w nogach. Na ostatniej dyszce rozdzielamy się i wychodząc na trzecie miejsce w kobietach postanawiam jednak go nie oddać, w końcu należy mi się jakaś nagroda za wysiłek, a już z całą pewnością za stres. Na koniec niespodzianka, „ściana płaczu” – ponad kilometrowe pionowe podejście po ledwo wydeptanej ścieżynce, nasz „Belweder” wydaje się przy niej zwykłym podbiegiem. Podejście jest tak strome, że Ci co nie mają kijków wchodzą na czworaka przytrzymując się krzaków i trawy. Masakra, niejeden najzwyczajniej w świecie roni tam łzy. Wchodzę nie patrząc ani w dół ani w górę, cierpliwie posuwam nogę za nogą. Jestem i wiem, że to już ostatnia górka. Przyspieszam, staram się nie myśleć o bólu „czterogłowych”, o luźnych kamieniach, o strumyku, który przeplata drogę i w końcu wpadam na metę wraz z poznanym „przy niedźwiedziu” Tomkiem, który pakiet startowy otrzymał w prezencie urodzinowym od kolegów. Jestem druga, jestem szczęśliwa. Nie spodziewałam się, że tak bardzo da mi się ten bieg we znaki, że trzeba będzie się jednak sprężyć, że to nie bieg „dla każdego”.

1

2 3 4

Zmęczenie jednak musiało przyjść, a raczej niedostateczna długość odpoczynku. Dwa tygodnie wcześniej ukończyłam jednak Przejście Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej – pętlę ze Szklarskiej Poręby przez Karkonosze, Rudawy Janowickie, Góry Kaczawskie i Góry Izerskie do Szklarskiej Poręby, z długością biegu 137 km i sumą przewyższeń 5500 m oraz najwyższym wzniesieniem Śnieżką (1602 m n.p.m.), a na dodatek 5 dni po maratonie we Wrocławiu. Ale tam taktyka była od początku biegu inna. Wyjść na prowadzenie i utrzymać, choć miałam obawy, bo po raz pierwszy biegłam na nieoznakowanej trasie, tylko z mapą i bez przepaków, więc nie bardzo wiedziałam jak mi to wyjdzie. Wyznaczone były tylko punkty kontrolne, gdzie trzeba było zmieścić się w wyznaczonym limicie czasowym i na których była niestety tylko woda, a czasami jakieś ciastko. Udało się, choć druga kobieta wyprzedzała mnie dwa razy na trasie, ale i tak byłam pewna, że ją dogonię. Wybiegliśmy 15 września o godz. 12.00 i od linii startu rozpoczęła się góra – podbieg na Szrenicę (1362 m n.p.m.). Nie było źle zostawiłam za sobą tłum. Już przed Śnieżką nagle temperatura spadła poniżej zera, najpierw zacinający ulewny deszcz, a na szczycie grad, mgła i przenikliwe zimno. Przestałam czuć ręce, bo szkoda mi było czasu na wyjęcie i założenie rękawiczek. Trzeba było przyspieszyć by się rozgrzać i uciec od paskudnej chmury. Myślałam, że po Przełęczy Okraj najgorsze mam już za sobą, a tak naprawdę dopiero wówczas zaczęły się „schody”. Kilka dni przed biegiem lało, więc nie spodziewaliśmy się łatwizny, ale to co czekało nas w Rudawach Janowickich i Górach Kaczawskich przeszło nasze najczarniejsze przewidywania. Podmokłe łąki z wysokimi trawami, zagrodzone pastuchami pastwiska, rozdroża na których trzeba było zawracać, kałuże na całą szerokość drogi ciągnące się setkami metrów, śliskie błotniste podejścia, kamieniste zbiegi i na sam koniec biegu – zawalony głazami poniemiecki tor saneczkowy, po którym nie dało się swobodnie iść, a co dopiero zbiegać. Ale mnie niosło już od Janowic Wielkich uczucie zwycięstwa, bo tam po raz drugi i ostateczny minęłam moją rywalkę. Leciałam do przodu bez względu na pęcherze, wymiękłe stopy oraz ból czterogłowych. No i byłam na mecie z czasem 27 godzin i 36 minut siódma w klasyfikacji generalnej i pierwsza z kobiet. Wraz ze mną poznany pod Śnieżką Krzysiek, który biegł już tę trasę po raz czwarty i zdopingowany przeze mnie pokonał ją w tym roku o 5 godzin szybciej. Radość, radość, wielka radość. Wystartowało nas w tym biegu 451, a ukończyło 180, a ja byłam 7. Moja rywalka przybiegła na metę dopiero po 2 godzinach 16 minutach po mnie, ale to nie było ważne. Więcej satysfakcji sprawiło mi to 7 miejsce, świadomość że lepszych było tylko 6 facetów. Początkowo podczas biegu myślałam tylko o tym, by nie wyprzedziła mnie kobieta, ale z czasem zaczęłam myśleć o wyprzedzaniu facetów i udało się. „Łapali” się moich pleców, gdy ich mijałam, ale zostawali na podbiegach, bo te, jak się okazuje mam nieźle wytrenowane. Na kolejnym punkcie dowiedziałam się, że w ogóle to mieszczę się w pierwszej dziesiątce uczestników i ta wiadomość dała mi kolejnego „kopa”. I ta duma z bycia „babą”, gdy na mecie mówią „próbowałem za tobą lecieć, ale nie dałem rady, mocna jesteś”. Warto było.

1a

2a 3a

A wszystko zaczęło się od pomysłu by w tym sezonie przebiec 240 km w Biegu 7 Szczytów z sumą przewyższeń 7670 m i najwyższym szczytem Śnieżnikiem (1425 m n.p.m.) na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdroju. Trzeba było się jakoś do niego przygotować. Ciężkie treningi zimą po cztery godziny dziennie – bieganie i do tego rower, fitness i pływanie na przemian, tak by całość treningu trwała nieprzerwanie 4 godziny. A potem starty – pięć maratonów, Super GWiNT na 100 mil (3 miejsce w kategorii open kobiet), Bieg Rzeźnika na 85 km z sumą przewyższeń 4000 m (z Wojciechem) i Sudecka Setka z przewyższeniami 2736 m (najlepsza kobieta służb mundurowych).
To pozwoliło mi stać na starcie 240 – stki i być przekonaną, że ją ukończę. Zagadką był tylko czas. Chciałam być na mecie szybciej, no ale się nie udało, choć wielu dałoby wszystko by być na niej w 50 godzin i 3 minuty (2 miejsce w kategorii open kobiet). I dlatego pewnie tam jeszcze wrócę. Ale to kiedyś. Sam bieg rewelacyjny, oznaczenia na całej trasie, przychylność miejscowej ludności i tylko monotonia przekąsek (arbuzy, banany, rodzynki) budziła pewną agresję (nie moją, bo ja praktycznie nic po drodze nie jem). Nie byłam pewna jak zachowa się mój organizm, co powie na dwudniowy stały wysiłek, więc założenie było takie by biec „do odcięcia”, bez większych przerw i bez spania. A potem się przespać i dalej w drogę. Pierwszej nocy na zbiegu ze Śnieżnika poznałam Waldka i po szybkim przeglądzie naszych dokonań startowych postanowiliśmy trzymać się do końca razem. Nie było łatwo. Już pierwszej nocy ok. 23.00 zaczęło padać i skończyło dopiero o 10.00 rano. Wszystko było mokre – droga, ubrania, plecaki i co najgorsze skarpetki oraz buty. Całe szczęście był lipiec, więc noce jeszcze ciepłe, ale skarpetek i tak nie było sensu zmieniać. Gdy przestało padać i ściągnęłam je w końcu na przepaku w Kudowie Zdroju po upływie doby od startu, to miałam o 50 % skóry na stopach za dużo i pęcherz na każdym palcu. Przebiłam pęcherze, wysmarowałam stopy kremem na odparzenia dla niemowląt, nałożyłam suche skarpetki, suche buty, suchą bluzkę i dalej w drogę. Przez pierwsze 3 km piekło niemiłosiernie, ból graniczący z wbijaniem igieł, ale potem stopy zdrętwiały i już nic nie czujesz. Z Waldkiem biegło się super. Ja motywowałam go na podbiegach, on ciągnął mnie na zbiegach. I ta świadomość, że nie będziesz musiał być sam, że masz się do kogo odezwać, że ktoś Ci w razie czego udzieli pomocy. Wierzcie mi, to bardzo dużo znaczy. Na 203 km w Bardzie Waldek zaczął trochę tracić i to w zasadzie on podjął decyzję bym leciała dalej sama, a on będzie mnie gonił. Wiedziałam już wtedy, że jestem druga z kobiet, trzeba było to utrzymać. Ten ostatni odcinek pokonałam już samotnie, od czasu do czasu mijając jakiegoś biegacza. I tam dopadły mnie halucynacje. Dopóki biegniesz w towarzystwie to trzymają się od Ciebie z daleka, a jak tylko zostajesz sam po takim morderczym wysiłku dopadają Cię i tylko od Twojej głowy zależy czy „wyprowadzą Cię na manowce”. Teraz już wiem, że miał je każdy kończący ten bieg. Jeden z nas widział na trasie słonia, o czym mnie poinformował gdy przebiegałam obok, inny flamingi, a Janka na metę przyprowadziły krasnale. Mnie w środku lasu kibicowała gromada ludzi krzycząc do mnie i klaszcząc, która po uważniejszym przyjrzeniu się była zwykłymi korzeniami. I oczywiście jak w każdym biegu, gdy myślisz, że to już koniec to spotyka Cię niespodzianka. Na 6 km przed metą ulewny deszcz z burzą. Przypomniało mi się natychmiast jakich miejsc unikać w takich sytuacjach – lasu, wzniesień, pól z włączonymi pastuchami, trzymać daleko od siebie telefon i nie stać w wodzie. Super. Pioruny trzaskają koło mnie, a ja jestem na wzniesieniu, woda leci dróżką strumieniami, w plecaku mam telefon i właśnie wpadam do lasu. Lecę przez ten las i w końcu widzę jakieś „światełko w tunelu”. Odsapuję z ulgą, że to pewnie już początki miasta no i wypadam na wąską drogę, a po bokach ciągnące się po horyzont pola odgrodzone od drogi pastuchami z napisem „Uwaga. Pod napięciem”. Przeklinam głośno kilkanaście razy, ale nie zwalniam, nie zatrzymuję się. Krzyczę na całe gardło wyzwiska i przyspieszam. Na mecie Wojciech z butelką szampana. Czeka na mnie od kilku ładnych dni. Cwaniaczek pobiegł sobie półmaraton, co będzie się przemęczał. Wie już o halucynacjach i zastanawia się czy w ogóle jestem jeszcze przytomna czy funkcjonuję z „rozpędu”. Ale nie jest tak źle, a wręcz przeciwnie. Uważam to za swój wielki sukces i właśnie tam po raz pierwszy rodzi się myśl o kolejnym wyzwaniu w kolejnym sezonie.

1b

2b 3b 4b

To wszystko sprawiło, że idąc za ciosem wybrałam się też na Przejście Dookoła Kotliny oraz BUT-a, gdzie robiłam rekonesans przed wyzwaniem postawionym sobie w kolejnym sezonie – BUT 305 Challenge z limitem 76 godzin, sumą przewyższeń 15770 m, najwyższym szczytem Babią Górą (1725 m n.p.m.), oraz formułą self-supported. To bieg bez żadnych świadczeń na trasie, bez wyżywienia, punktów z wodą i zabezpieczenia medycznego. Zawodnik otrzymuje jedynie mapę z rozrysowaną trasą, ślad GPS do pobrania i tracker śledzący trasę, którą pokonujesz. O wszystko musisz zadbać sam, wszystko co potrzebne musisz targać na plecach lub kupić w schroniskach (jeżeli akurat są czynne). Jesteś sam i radzisz sobie sam. Formuła biegu istnieje już 5 lat i jak dotąd bieg co roku kończy jedynie 3 – 5 facetów, do teraz nie ukończyła go jednak żadna kobieta – startowały, ale schodziły z trasy lub nie kończyły w limicie. Szaleńcze wyzwanie, ale chcę je zrealizować. Ciężki zimowy trening z większą liczbą podbiegów i zbiegów, dużo roweru, siłownia i trochę więcej startów w maratonach – to mój plan na sukces. Czy wypali? Po prostu musi.
Jestem bardzo zadowolona z tego ultra sezonu. Choć tego biegowego jeszcze tak do końca nie zakończyłam, bo przede mną jeszcze maraton w Dreźnie i Tczewie. Przygotowując się do niego w zimę nie myślałam o spektakularnych sukcesach, w założeniach było zmieszczenie się w limitach czasowych. Wybrałam trudne biegi, powiedziałabym nawet bardzo trudne, ale to właśnie te trudne wyzwania rodzą jeszcze trudniejsze i czasem na początku coś co wydaje się niemożliwe do zrealizowania po spojrzeniu ”z boku” i chłodnych przeliczeniach sprawia, że mówisz sobie „dam radę, wchodzę w to”. I choć niektórzy mówią, „a co to za bieg, 11-12 min/km” nie zraża mnie to, nie wiedzą o czym mówią. Nie znają tej wolności, bezkresu, miłości do biegu i gór, są o jeden level niżej.
I zapewniam Cię Boguś, że się nie zamęczam. Tydzień po zamknięciu sezonu ultra mój wynik kinazy wykazał 127 IU/l.
PS.
A triathlon? No cóż musi poczekać. Nie mam jeszcze „chłodnego spojrzenia” na pływanie w otwartej wodzie. Może przyjdzie z czasem, ….. jak zdziecinnieję na starość i przestanę bać się wody.